Wiosna przebija się powoli. Zima nie była sroga, ale dla mnie w tym roku, mentalnie, wyjątkowo długa. Mało wyjeżdżałam. I dużo pracowałam. Zmęczenie. Dopiero wczoraj wiosnę poczułam w trzewiach. Wyraźnie poczułam, jak wraca do mnie energia, ciało wyciąga się ku niebu, a między kręgami robi się jakby więcej miejsca. Pomógł mi w tym trening na koniu. Jestem w tej dziedzinie totalnie początkująca, a pomysł spędzenia dnia wśród koni wyszedł od mojego syna. Jednak dzięki świetnej instruktorce, która tłumaczyła mi wszystko w przekochany sposób, od razu poczułam się w siodle bardzo komfortowo. Nie sądziłam, że od razu poczuję się tak dobrze i tak ufnie, siedząc na wielkim, silnym, ale i jednocześnie płochliwym zwierzęciu.
Jak się potem okazało, trening ciała miał za zadanie „oszukać” mój mózg, by zajął się angażowaniem mięśni i wykonywaniem konkretnych gestów zamiast kontrolowaniem sytuacji. Robiłam więc wymachy rękami, nogami, wstawałam w siodle, przechylałam się z wysokości w prawo i lewo – nie dlatego, że to niezbędne, by utrzymać się w siodle, ale po to, by mózg miał zajęcie i odpuścił kontrolę. I muszę przyznać, że „fortel” mojej instruktorki spełnił swoją rolę.
Dopiero w połowie treningu zdałam sobie sprawę, jaka jest jej intencja. Gdy zapytałam, potwierdziła i obie wybuchłyśmy śmiechem. Sama często z tego korzystam na sesjach z klientami, ale z pomocą innych narzędzi. Uświadomiłam sobie, że zadziałał dokładnie ten sam mechanizm, kiedy np. medytując, skupiamy się na oddechu. Albo kiedy podczas napadu złości, liczymy do 10-ciu. W tym drugim przypadku chodzi o zaprzęgnięcie kory nowej, by była aktywna wtedy, kiedy intensywne emocje zalewają nasz umysł i odcinają od racjonalnego reagowania. Podczas medytacji z kolei, odwrotnie, skupiamy się na tym, co czuje ciało, by wyciszyć gadaninę umysłu.
I to samo z utrzymywaniem się w siodle – zamiast wszystko kontrolować (gadający umysł), a przez to napinać ciało (usztywniać się, zachowywać nienaturalnie i nerwowo, stresować siebie i konia), lepiej zająć się ćwiczeniami rozluźniającymi ciało i przełączyć umysł w stan wyciszenia. Wówczas zestrojenie z koniem pojawia się w sposób naturalny. Zresztą nie tylko z koniem, bo za pośrednictwem konia z całą przyrodą i ze światem w ogóle. Jest to możliwe, ponieważ jesteśmy wówczas w stanie szczególnej wrażliwości na bodźce. Ciało odbiera bodźce, ale nie jest to stymulacja stresogenna. Wszystko odbywa się w sposób łagodny, bo umysł jest otwarty na przyjmowanie nowego, bez napinki.
Pojawia się flow. To jeden z tych momentów, kiedy zrozumienie i niemyślenie biorą się pod ramię, jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało.
Mam jeszcze jedną refleksję po dniu spędzonym na pastwiskach i padokach – ludzie na co dzień obcujący z końmi wyrabiają w sobie naturalną łagodność, spokój, cierpliwość. Od dawna wiem to o sobie, że męczą mnie ludzie głośni, hałaśliwi, męczą mnie duże skupiska ludzi. Staram się więc unikać takich sytuacji, ponieważ są one dla mnie źródłem stresu i świadomie wybieram niefundowanie tego sobie. Tu, przy koniach, nie krzyczymy, nie wybiegamy znienacka, nie zachodzimy konia od tyłu – to wszystko sprawia, że atmosfera pełna jest łagodności i spokoju. Gdy dołożyć do tego świeże powietrze, ruch, wiatr, ciepło zwierzęcego ciała, otrzymujemy przepis idealny na spędzenie medytacyjnego dnia.
Odpuszczanie kontroli jest cudownym uczuciem. Bezcennym, nieporównywalnym z niczym innym. Gdyby nie umiejętność odpuszczania kontroli, nie potrafilibyśmy kochać, ufać, wchodzić w relacje, tworzyć związki, rodziny, wspólnoty. Poczułam tego dnia, jak bardzo jest to dla mnie ważne – by o tym pamiętać i stale sobie o tym przypominać.
Gdy zeszłam z wierzchowca, moja trenerka powiedziała: „Nie przeszkadzałaś mu. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi.”
A ja potem, wracając do Warszawy, myślałam sobie:
…bo chyba o to w życiu chodzi, by życiu nie przeszkadzać.